poniedziałek, 23 marca 2015

Nie ma to jak Paryż! Bonjour, est-ce que je peux avoir un croissant s'il vous plait!

Przedostatni weekend lutego spędziłam w Paryżu razem z Kasią, która jest autorką bardzo inspirującego bloga o tematyce podróżniczej i gorąco zachęcam do zaglądania do niej na: http://gorgeousplanet.blogspot.com/

Wyglądało to mniej więcej tak:

Wyjazd bardzo spontaniczny. Kasia napisała do mnie na fb o tanich biletach lotniczych do Paryża i czy nie chciałabym lecieć. Krótka decyzja - nie ma co się zastanawiać i analizować, tylko działać - odpisałam jej od razu, żeby kupowała bilety i lecimyyyy. Więc wylot miałyśmy z Wrocławia 20 lutego późnym popołudniem. Dojechałyśmy do Wroclove polskimbusem i trochę pozwiedzałyśmy rynek (przy okazji znalazłyśmy zajebistą miejscówę na zjedzenie zupy o intrygującej nazwie "Zupa" :D ). Rynek wrocławski jest piękny i mega mi się spodobał. Na pewno będę chciała tam jeszcze wrócić.

W ogóle port lotniczy we Wrocławiu też jest zajebisty i władowanie się do Ryanaira poszło szybko i zgrabnie. Wylądowałyśmy na lotnisku w Beauvias, które niestety jest dość oddalone od samego Paryża. Trochę kaszana, bo trzeba było zapłacić za dojazd. Trudno, nie miałyśmy wyjścia i od razu kupiłyśmy po 2 bilety (na drogę powrotną) co kosztowało nas w sumie 34 euro.

Paryż jest piękny i cudowny i w moim przypadku była to miłość od pierwszego wejrzenia! Do tamtej pory Paryż kojarzyłam jedynie z filmów i seriali oraz zdarzyło mi się przeczytać jakieś tam książki o Paryżu + prawie zapomniałabym o cudownym blogu o tym mieście, którego odkryłam kilka lat temu! [link TUTAJ]

I nawet gdy wysiadłyśmy z shuttle busa na Porte Maillot i nieprzerwanie padał silny deszcz i z trudem w tej pogodzie znalazłyśmy drogę do metra, to w ogóle nie przeszkodziło mi to w zachwycaniu się Paryżem. Metro może nie było zbyt czytelne na pierwszy rzut oka, ale w końcu udało nam się i kupić bilety i z przesiadką dotrzeć na stację Jourdain, skąd odebrać miał nas Luis - nasz host z couchsurfingu. Kolo mega w porządku i spędziłyśmy z nim fajny czas. Poznałyśmy też jego przyjaciół, w tym kolegę o ksywie Bonjour. Obaj, przez cały nasz pobyt w Paryżu, uczyli mnie bardzo ważnego dla mnie zdania po fracusku. Co prawda akcentu nie udało mi się do tej pory opanować, ale way to go - w końcu mi się uda :D Dzięki temu tajemniczemu zdaniu ostatniego dnia mogłam pozałatwiać biznesy w paryżańskiej piekarni i dokonać odpowiednich transakcji :D
Powiem tak - aby zwiedzić Paryż trzeba przeznaczyć co najmniej od tygodnia do 2 tygodni czasu. Tak mi się wydaje. Taki dziadek narodowo Paryżanin choć od 9 lat razem ze swoją żoną Paryżanką mieszkają we Wrocławiu, powiedział mi w shuttle busie w drodze powrotnej na lotnisko, że na samo zwiedzenie Luwru trzeba by poświęcić cały tydzień. Nie wiem czy przesadzał czy nie, ale wydaje mi się to prawdopodobne. Z Kasią przez Luwr dosłownie przeleciałyśmy. Właściwie to biegałyśmy jak sfiksowane szukając najważniejszego - Mona Lisy


Trochę zaczęłam od dupy strony, bo Luwr był ostatnią atrakcją, którą zobaczyłyśmy w Paryżu podczas naszej małej podróży. Btw. wystałyśmy w kolejce ok. 3 godzin, biegałyśmy po Luwrze z godzinę czasu, bo spieszno nam było na dotarcie na lotnisko, a po drodze musiałyśmy jeszcze zgarnąć nasze torby.

Więc zacznę od pierwszego dnia: pobudka o 7:30 (wczesne poranki w obcym mieście to mój konik! uwielbiam tą porę, gdy można obserwować jak miasto dopiero budzi się do życia, mało turystów itd; zajebista sprawa, polecam) i pojechałyśmy zobaczyć Łuk Triumfalny. Było jeszcze słońce, ale później się zmyło, a raczej zmył je deszcz, który zastał nas jakoś na Polach Elizejskich, gdy szłyśmy sobie spacerkiem po zjedzeniu naszego pierwszego francuskiego croissant'a z elizejskiej piekarni.


Jak tak padał deszcz to chodzić się za bardzo nie chciało, więc najpierw próbowałyśmy wystać swoje w kolejce do Luwru, ale zrezygnowałyśmy po krótkim czasie na rzecz odnalezienia punktu Informacji Turystycznej i następnie udania się do Muzeum Oranżerii, gdzie mogłyśmy zobaczyć m.in. obrazy Monet'a. Nogi zaczęły napierniczać. Paryż jest naprawdę ogromnym miastem, bardzo duże przestrzenie i wszystko takie dużee. W samym metrze można spędzić w ciul czasu przemieszczając się z jednej stacji do innej. W każdym razie po Muzeum i doznaniach estetycznych, słońce wyszło, więc z bananami na licach i napełnieniu żołądków crepes z nutellą poszłyśmy wzdłuż Sekwany przechadzając się później różnymi mostami, w końcu też tym najstarszym w Paryżu:


I znów niebo się zachmurzyło i zaczęło padać, więc posnułyśmy się dalej w poszukiwaniu Katedry Notre-Dame, aż znów zgłodniałyśmy i zanim znalazłyśmy Katedrę to wszamałyśmy żareło w takiej zajebistej knajpie.


Najedzone i zadowolone poszłyśmy pod Notre-Dame ta dam:


Na koniec dnia pojechałyśmy na Trocadero zobaczyć oświetloną Wieżę Eiffl'a. Łaaa kocham to miasto!


Koniec części pierwszej ;)

B.

sobota, 3 stycznia 2015

Kilka godzin w Wilnie

Żeby mieć z głowy TRANSBALTICĘ, która dla przypomnienia jest wyjazdem majówkowym zorganizowanym przez studenckiewyjazdy.pl i na który razem z N. pojechałyśmy w maju 2014 roku, zamieszczam poniżej ostatni wpis z tego cyklu.
W każdym razie: bardzo fajny majówkowy wyjazd, można ciekawie spędzić czas [zwiedzać, pić, nie żałować], poznać nowych zajawkowych ludzi oraz napstrykać pierdyliardy fotek [all day all night]. Tak też ja robiłam! Tylko moje fotograficzne zacięcie umarło w skutek naturalnego zniechęcenia&zmęczenia dnia czwartego naszego wyjazdu. Niestety/stety padło na [uwaga!] WILNO.


Tak, tak dokładnie - TO Wilno - stolicę Litwy, naszego sąsiada, który ponoć niezbyt nas lubi, no ale cóż czasami małżeństwo się nie udaje, a po rozwodzie wcale nie jest lepiej.


Wilno było kolejną stolicą, którą zwiedziłyśmy niezbyt świadomie. No cóż, mogę tylko zaspoilerować, że później będzie nieco lepiej z tą naszą świadomością zwiedzanego miejsca [Wiedeń].

W Wilnie spędziłyśmy zaledwie parę godzin. Oczywiście w związku z tak małą ilością danego czasu, nie byłyśmy w stanie wszystkiego zobaczyć. Aczkolwiek Wilno powitało nas cudowną wiosenną pogodą i niezwykle miło było zobaczyć ponownie słoneczko i niebieskie niebo.


Podczas zwiedzania miasta nie mieliśmy przewodnika, z N. snułyśmy się bezmyślnie za naszym opiekunem wycieczki, który nie raz był w stolicy Litwy, więc mniej więcej wiedział co, gdzie i jak. Po prostu idąc patrzyłyśmy na otoczenie nie wiedząc za bardzo co mijamy i jaką część miasta widzimy. Nie przeszkadzało nam to jakoś specjalnie, bo [przynajmniej w moim przypadku] miałam wyjebane. Po trzech intensywnych dniach chodzenia i po trzech równie intensywnych nocach zabawy, doliczając do tego godziny ciągłej jazdy w autokarze, chęć bycia już w domu wygrała za wszystkim.


Jednak jak Wilno wspominam? 
Piękna pogoda, niedzielny spokój, magiczny cmentarz, znowu dużo chodzenia, potem niespodziewany deszcz, ładny ryneczek, pyszne jedzenie.


I [uwaga!] będąc tam udaliśmy się piechotą na cmentarz (wszystko dzięki opiekunowi wycieczki!). Otóż: miejsce to nosi nazwę: Cmentarz na Rossie (od nazwy dzielnicy w Wilnie [Rossa]). 
Co zrobiło na mnie wrażenie to ilość anonimowych grobów poległych żołnierzy oraz grób matki Piłsudskiego zawierający również jego serce. Nie zapomnijmy o słynnym napisie: "Matka i serce syna".


Na koniec mały bonusik przedstawiający prawdziwy backstage z naszych kubotowych wyczynów:


Mimo krótkiego, bo zaledwie kilkugodzinnego pobytu w Wilnie, jestem zadowolona. Podobało mi się to co zobaczyłam, choć wszystko przypominało mi Polskę. Wilno jest z pewnością duże (zresztą jak przystało na stolicę) i jest miastem łączącym nowoczesność z dziedzictwem starości (B. nie pisz już ..), do Wilna nie wrócę (z własnej woli), ale jeśli będą kazali to pojadę.

No kurde miasto jak miasto, dupy nie urwało.

Pozdrowienia dla czytających i dla Litwinów!
Oby tak dalej,
B.

czwartek, 25 grudnia 2014

Pora na Rygę!


Mam pewne zaległości. Post o majówkowych Helsinkach napisany - owszem tak, o majówkowym Tallinie - również tak, ale już o Wilnie i Rydze nie łaska mi było do tej pory napisać. A niedawno przydarzyła mi się kolejna przygoda --> weekend w Wiedniu[oczywiście z klapkami Kubota]

Może zacznę najpierw od Rygi na Łotwie, gdyż stolica ta była trzecią z kolei, którą zwiedziłyśmy na naszym majówkowym wyjeździe [TRANSBALITICA 2014]. Od maja już trochę czasu minęło i łącząc moją słabą pamięć z nieświadomym zwiedzaniem i dodatkowo ogólnie pojętą nieświadomością eksploracji przestrzeni miejskiej, to dodam tylko zdjęcia. Nie zamierzam się rozdrabniać nad Rygą i udawać eksperta typu "byłam tam i ile to ja nie widziałam i nie doświadczyłam", bo w Rydze przypominałam puszkę ciągniętą przez samochód. Autem tym kierowała jedyna w swoim rodzaju przewodniczka - mieszkanka stolicy Łotwy o korzeniach polskich, która naprawdę wyjątkowo i wcale a wcale nie nudno [ironia] opowiadała o dziejach i budynkach miasta.

Ale tak na serio to babuszka w porządku była i wczuła się w role, chciała zaprezentować swoje miasto jak najlepiej, i za to szacun dla niej! To co, że jej trasa oprowadzania po mieście oraz meritum wszelkich opowiastek zaczynało się i kończyło na kościołach. To była w końcu Ryga z jej punktu widzenia, a my dzięki temu mogliśmy stety/niestety zobaczyć jakieś miliony kościołów.

Taka anegdotka: w pewnym momencie z pewnych powodów odłączyłyśmy się od naszej grupy i pani przewodnik i była chwila strachu i przerażenia, gdy zorientowałyśmy się, że zgubiłyśmy się w nieznanym nam mieście i nie miałyśmy zielonego pojęcia w którym kierunku oni poszli. Ale poznawszy preferencje naszej pani przewodnik, szukałyśmy jakichkolwiek kościołów w okolicy i idąc tym tropem oraz przysłowiem "głupi ma zawsze szczęście" udało nam się odnaleźć naszą wycieczkę idącą oczywiście w kierunku kościoła.


Ryga jest ładnym miastem. Dużo kamienic, tych wszystkich kościołów, nie są to niskie budynki i można dostrzec dużo kolorów. Jednak nie jest to mój typ miasta. Szczerze, to cieszę się, że zwiedziłam Rygę, jednak mam wrażenie, że nie zdołałam poczuć "atmosfery" tego miasta, za bardzo chyba przypominało mi klimatem Polskę.

I to by było na tyle. Aha - tak na zakończenie - polecam gorąco tamtejszy klub o światowej nazwie: Rio de Janeiro. Można tam się świetnie zabawić, potańczyć, jest nawet jedna rura do tańca znajdująca się na środku parkietu. Bardzo miło, specyficznie i nie pamiętam cen trunków, ale można zawsze wbić już na bani! wpuszczajo!
Potem można opowiadać historie jak to się było w Rio de Janeiro na Łotwie ;)

Pozdrawiam wszystkich czytających!

Oby tak dalej,
B.

piątek, 3 października 2014

Tallinn!

Zanim dotarłyśmy do Helsinek jeden dzień spędziłyśmy w Tallinnie - stolicy Estonii. Właściwie to Tallinn był pierwszym miejscem zwiedzania podczas objazdówki majówkowej o nazwie Transbaltica, organizowanej przez studenckiewyjazdy.pl (naprawdę super wyjazd!).

No dobra, szczerze to Tallinn ani mnie ani N. szczególnie nie zachwycił. Może pierwszym tego powodem była brzydka pogoda? Było mroźno i szarawo i obie nie zarejestrowałyśmy konkretnych kolorów miasta ani nie poczułyśmy jego atmosfery. Miałyśmy wrażenie jakbyśmy trafiły do jednego z wielu polskich miasteczek, tych z rodzaju starszej daty. Na ulicach było również niewielu ludzi, nic nas nie zaszokowało czy specjalnie nie zaskoczyło.

Oczywiście ryneczek był uroczy, zwłaszcza imprezowy trójkąt bermudzki (to są uliczki z różnymi klubami bądź pubami po których wędrują chcący się zabawić tubylcy i specjalnie przyjeżdżający Finowie - generalnie polega to na co-piątkowym odbijaniu się od lokalu do lokalu i przechodzeniu tymi uliczkami w kształcie trójkąta z kilka razy aż do niezaprzeczalnego zgonu). My też już pierwszego dnia pobytu w Tallinie, a dokładniej w nocy po malutkim beforku na stancji, poszliśmy w estońskie tango wzdłuż szlaku trójkąta bermudzkiego. I było zajebiście!

Klub Hollywood w Tallinnie - miejsce naszych estońskich tańców i swawoli.

W Tallinnie zajął się nami, tj. całą wycieczką, pan przewodnik, którego babcia była z pochodzenia Polką. Mówił on w bardzo uroczy sposób po polsku. Oprowadził nas po mieście - może nie całym, ale pokazał nam m.in.:
  • Pałac Kadriorg - "Kadriorg"-oznacza "Dolinę Katarzyny", gdyż został zbudowany specjalnie dla carycy Katarzyny przez cara Mikołaja I. Pałac służył jako letnia rezydencja dla rosyjskich władców. Jest on otoczony ogrodami, które z pewnością pięknie wyglądają w lecie, jednak nie mieliśmy okazji się o tym przekonać ze względu na porę roku (mimo, że maj, to jednak jakby luty):
  • Sobór św. Aleksandra Newskiego - W Estonii wyznaniem dominującym jest protestantyzm, dlatego też mieliśmy okazję zobaczyć wnętrze Estońskiego Kościoła Prawosławnego (zdjęć wnętrza brak ze względu na nikłe zainteresowanie fotografki buu) 

  • Stare Miasto - zostało wpisane na Listę światowego dziedzictwa UNESCO, jest zabytkowym centrum Estonii. Potwierdzamy - bardzo urokliwe!
Widok na Dolne Miasto z Górnego Miasta położonego na wapiennym wzgórzu (Toompea) Starego Miasta (mózg rozjebany).
 
 
  • Olimpijska wioska żeglarska w Tallinnie - zbudowana w związku z Letnimi Igrzyskami Olimpijskimi w Moskwie w 1980 roku:


W Estonii ceny są o wiele niższe. Różnica jest szczególnie odczuwalna w stosunku do alkoholu. W Finlandii piwo jest o wiele droższe, dlatego też na weekendy Finowie przypływają promem na balangowanie do Estonii. Bardzo ciekawy zwyczaj hehe. 
Port w Tallinnie znajduje się ok. 4 km od centrum, czyli zaskakująco blisko! Można iść do niego piechotą, tak jak my to zrobiłyśmy. To właśnie drugiego dnia naszej wycieczki, z samego rana z lekka na kacu, udałyśmy się do portu, gdzie  kupiłyśmy bilety na prom do Helsinek.

Widok z portu na centrum Tallinna.


Oczekiwanie na prom, podpływa prom, idziemy na prom!

Flaga Estonii


 Standardowa fota musi być! Nasze giry w Kubotach (na zdjęciu uwiecznione są również giry Ojca Kubota, inspiracji naszego unikalnego cebulowatego pomysłu ubierania klapków Kubota na świecie). Tu jeszcze się wstydziliśmy wyjść na światło dzienne w tychże zacnych klapkach, dlatego też fota w hostelowym estońskim pokoju, taa daam: 


Oby tak dalej,
B. i N.